Powiadają, że czasy papierowych fanzinów to już zamierzchłość, a przyszłość należy wyłącznie do mediów elektronicznych. Może w takim miejscu, jakim są "łamy" internetowego bloga, zabrzmi to cokolwiek groteskowo, ale zdaje mi się, że tradycyjne zinoróbstwo bez problemu przetrwa próbę czasu, mając według mnie zasadniczą nad e-zinami przewagę. Jasne, że nie może być już mowy o powrocie do sytuacji z lat 90-tych, kiedy to mieliśmy na "scenie" do czynienia z istnym wysypem kserowanych niskonakładowych periodyków. Jestem jednak przekonany, że duch w narodzie nie zginie, bo przede wszystkim i satysfakcja, i nobilitacja z wydrukowanego zina dla jego autorów większa, i przyjemność z obcowania z takowym dla samych czytelników donioślejsza niż w przypadku wydania internetowego. Pal licho te "lekkie" obsuwy z czasem, które są chyba jednym z grzechów głównych rodzimych wydawców fanzinów i powodują, że treść ulega dezaktualizacji jeszcze przed ich ukazaniem się. Zawsze to jednak zacniej postawić sobie na półce takiego "Dead Pressa", aniżeli chomikować na dysku komputera teksty ściągnięte z sieci, nie mówiąc już o kwestii samej wygody czytania i oglądania.
Trzeci numer "magazynu dla panków", jak dumnie wieszczy okładka, to jednocześnie - wstyd przyznać - mój pierwszy kontakt z "Dead Pressem". Biję się z tego powodu w pierś, bo wbrew temu, co pisze przekornie naczelny we wstępniaku, to pismo to solidna robota. Zacznę od tego, co widać od razu: skład i oprawa wizualna fanzina zdecydowanie wybijają się ponad krajową średnią. Nic w tym dziwnego, skoro odpowiedzialny jest za nie Kuba Stański (czyli ów naczelny), grafiką zajmujący się zawodowo. Stan dał się już tu i ówdzie poznać jako zaciekły krytyk trendów praktykowanych w obszarze DTP przez twórców "Pasażera" czy "Garażu" (i zresztą znów ich za to gani w zamieszczonych w numerze recenzjach tych pism). Muszę w tym momencie przyznać, że w "Dead Pressie" tekst i grafika absolutnie się ze sobą nie gryzą i całość sprawia przejrzyste i miłe oku wrażenie, a w wypadku przytoczonej "konkurencji" rzeczywiście bywało z tym bardzo różnie.
Tematem tego numeru jest upadek popularności kasety magnetofonowej. Jeszcze wtedy, kiedy ja zaczynałem interesować się punk rockiem, ów kaseta stanowiła podstawowy nośnik muzyczny wśród rodzimych załogantów. Tempo z jakim zaczęła nagle znikać ze sklepów i katalogów niezależnych wydawnictw było jednak błyskawicznie i dziś, nieco ponad dekadę później, mało kto posiada nawet sprzęt do jej odsłuchania. A kasecie magnetofonowej faktycznie należy się szacunek, bo przecież prostota z jaką można było dzięki niej powielać muzykę z pewnością wydatnie przyczyniła się do rozwoju nadwiślańskiej sceny punkrockowej. Niestety, temat został potraktowany przez redakcję nieco po macoszemu. Główny tekst jest wprawdzie interesujący, ale zdecydowanie za krótki. Co nieco wspomniane jest również w wywiadzie z Celą nr 3, ale to też za mało. Sytuację ratuje jeszcze kolumna Pietii, ale ja chętnie poczytałbym także wywody innych animatorów sceny niezależnej, którzy kasety wydawali, i to zarówno tych większych, jak i tych mniejszych. Szerzej wspomnieć można było też o działalności takich "firm" jak Fala i Tylko Pank, czy chociażby MG Records, Takt i Silverton. Możliwości było wiele, ale zdaję sobie też sprawę, że na realizację w miarę wyczerpującej monografii zjawiska nie starczyłoby nawet całej objętości pisma, nie mówiąc o tym, jak piekielnie trudnym zadaniem było by jej przygotowanie. Przy okazji, fragment wywiadu z Fast Forward daje z kolei do myślenia, czy za kilka lat nie będziemy podobnych wspominek czytać na łamach punkowych fanzinów (i nie tylko) o płycie CD.
Trzon "Dead Pressa" stanowią właśnie rozmowy z muzykami. Tu trzeba powiedzieć, że jest całkiem nieźle. Większość wywiadów jest skonstruowana ciekawie, pytania nie irytują, a i rozmówcy wkładają w odpowiedzi trochę wysiłku. Mamy więc pogawędki z obecnym wcieleniem legendarnych Sham 69, ze SchizMaćkiem w kontekście jego licznych muzycznych projektów, ze wspomnianymi Fast Forward i Celą nr 3, bielskim Eye For An Eye i Kaszubami z The Damrockers (najmniej poważna rozmowa! ;)) oraz kapelami LD 50, Werwolf 77, November, On Yer Bike i Snafu, a także z serbskimi streetpunkowcami z Gavrilo Princip. Uzupełnieniem tego jest przekrojowa historia Rancid. W "Dead Pressie" dominują więc zespoły grające nie za ciężko i melodyjnie, a przy tym abstrahujące od katowania słuchacza politycznymi manifestami, co wszystko do kupy w zupełności mi odpowiada. Ciekawym i wartym kontynuacji akcentem są noty ukazujące źródła inspiracji, z jakich rodziły się teksty konkretnych legendarnych punkowych utworów. Mamy więc okazję zaznajomić się pokrótce z sylwetkami seryjnego zabójcy Gary'ego Gilmore'a (The Adverts "Gary Gilmore's eyes") i gubernatora Kalifornii Jerry'ego Browna (Dead Kennedys "California uber alles") oraz garścią informacji na temat filmu "The Astro-Zombies" (Misfits "Astro Zombies").
W kwestii obecnie panujących na scenie punkrockowej trendów muzycznych swój krótki, ale treściwy komentarz wypowiada Łukasz z Colliny (już nie BdK), ilustrując go okolicznościowym komiksem własnego autorstwa. W innym miejscu znajdziemy felieton dotyczący zapomnianej już nieco sztuki zdobienia odzieży wzorami odbijanymi z szablonów. Do tego dochodzą recenzje płyt i relacje koncertowe. Słowem, jest co czytać na tych czterdziestu ośmiu stronach, nawet mimo tego, że autorzy niestety czasem zanadto się nie rozpisują. Pozostaje więc może lekki niedosyt, ale zamierzam go zwalczyć zdobywając poprzednie numery fanzina. No i czekam z niecierpliwością na numer czwarty...
PS. Mam wrażenie, że nie tylko naczelny "Dead Pressa" ma taki problem, że "pisze jakby mama za nim stała".
Format: A4
Ilość stron: 48
Nakład: 300 egz.
WWW: www.myspace.com/deadpresszine
E-mail: deadpress@burningchords.pl
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz